czwartek, 2 lutego 2012

"Dom publiczny"

"Attention please, the fire alarm system is about to be tested" - zabrzmiał basowy głos z głośnika. Przypomniało mi to, że właśnie minęła godzina 17:00, bo jak każdego piątkowego popołudnia system alarmujący o pożarze w budynku był testowany. Zabrzmi to trochę dziwnie, ale orzeźwiłam się na dźwięk tego komunikatu. A to dlatego, że kojarzy mi się on ze zbliżającym się weekend'em, który dla mnie miał się zacząć już za jakieś półtorej godziny.
Przetarłam moje zmęczone od wpatrywania się w monitor komputera oczy i postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę na 5 o'clock tea. Pomimo, że jestem już w Londynie od tylu lat to jednak nie przyzwyczaiłam się jeszcze do picia herbaty z mlekiem, którą Brytyjczycy wprost uwielbiają. Wyciągnęłam z szuflady mojego biurka saszetkę z herbatką miętową i poprosiłam na stołówce o napełnienie mojego kubka gorąca wodą. Napawając się aromatem mięty wydobywającym się z kubka zaczęłam powoli pić gorący płyn. Kevin,mój kolega z zespołu, stwierdził, że ma już dość na dziś i zaczął nakładać swój grafitowy płaszcz szykując się do wyjścia. Żegnając się ze wszystkimi powiedział „See you folks, I’m going to a public house”. Słysząc te słowa o mało się nie zakrztusiłam wciąż wrzącą herbatą i zaczęłam pokasływać głośno. Nie wierzyłam własnym uszom!. Kevin idzie do domu publicznego i ogłasza to wszem i wobec!. Nigdy bym go o coś takiego nie podejrzewała, szczególnie, że ciągle opowiada o swojej ukochanej narzeczonej – pomyślałam. Nie mogłam tego przemilczeć i po chwili zapytałam. „Are you really going to a public house?” . Na co on opowiedział – „Yes, it’s just down the road and I am meeting my friends there” No to ładnie - pomyślałam – na dodatek idzie tam ze swoimi znajomymi. Co za bezwstydnik!. Zapytałam z ironią czy wypad do domu publicznego w piątkowy wieczór należy do normalnych angielskich zwyczajów. „Sure it does, I need to relax after all hard work this week. I am going to have a great time”. W to to nie wątpię – pomyślałam. Kevin zanim zniknął za drzwiami prowadzącymi do windy zdążył jeszcze dodać „And if you would like to join us you are more than welcome”. No tego to już było za wiele. Aż poczerwieniałam ze złości. Niech on sobie wyprawia co mu się żywnie podoba w jego wolnym czasie, ale niech mi nie proponuje jakichś nieprzyzwoitych eskapad.
Pokręciłam głową z dezaprobatą i zaczęłam mówić do siedzącego obok mnie Chrisa’a, że w ogóle co to za wychowanie i jak nieprofesjonalnie ze strony Kevin’a opowiadać w pracy o swoich dewiacjach. Kontynuowałam z nieco przyciszonym głosem mówiąc, że jak Kevin’a narzeczona się dowie o jego poczynaniach to będą nici ze ślubu zaplanowanego na wiosnę. Chris z uniesionymi brwiami i zdziwionym wyrazem twarzy powiedział. „I am not sure if I follow but do you realise that Kevin went to a pub which is abbreviation of 'public house'. And it’s not a brothel, as you assumed and only God knows why?. Nagle oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Po kilku minutach, gdy już byłam w stanie mówić bez niekontrolowanych  napadów chichotania, wytłumaczyłam Chris’owi, że wyrażenie 'dom publiczny' w języku polskim używane jest do określenia czegoś w rodzaju 'domu uciech', a nie jak w języku angielskim do nazwania miejsca, w którym można wypić piwo lub obejrzec mecz piłki nożnej. Poza tym nie zdawałam sobie sprawy że 'pub' jest skrótem od 'public house'.
Mogę sobie tylko wyobrazić jak wielu spragnionych piwa Anglików zwiedzających Polskę zostało skierowanych mylnie do domu publicznego zamiast pabu. Mam nadzieję tylko, że nie pytali oni o drogę jakiejś starszej pani, która znając polskie zwyyczje pewnie przegoniłaby ich miotłą albo zaczęła okładać siatką z zakupami postawiona przed takim nieprzyzwoitym pytaniem. I gdzie się podziała ta polska gościnność?   

czwartek, 26 stycznia 2012

"Podróże czerwonym autobusem"


Śliczny, czerwony, piętrowy autobus, często obklejony reklamami musicali z West End, które dodają mu jeszcze więcej uroku, jest wszędzie rozpoznawalnym symbolem Londynu. Podobnie jak czerwona budka telefoniczna. Przejażdżka double-decker bus jest atrakcją dla wielu turystów, którzy mogą podziwiać miasto wygodnie usadowieni w jego fotelach. Szczególnie przyjemnie jest wybrać się letnią porą na sightseeing tour w piętrowcu, którego górny pokład nie posiada dachu. Z rozwianymi włosami i niczym nie przyćmionym widokiem będziecie pod wrażeniem jakbyście unosili się na czarodziejskim dywanie tuż nad głowami przechodniów. Jeśli jednak pogoda niedopisze zawsze możecie przenieść się na dolny pokład. Dla wytrwalszych wciąż pozostaje umbrella i wtedy doznanie nieco się zmienia. Poczujecie się jak Mary Poppins dryfująca nad miastem ze swoim nieodłącznym parasolem.
Podczas wielu lat pobytu w Londynie zauważyłam, że red bus nie jest tylko środkiem transportu czy atrakcją turystyczną ale czymś znacznie więcej. Podróż londyńskim autobusem niejednokrotnie potrafi przerodzić się z kilkunsto-minutowej przejażdżki w godzinną ślimaczą wyprawę. A wszystko to dzięki straszliwym korkom i nigdy nie mającym końca robotom drogowym. Znudzeni lub często zestresowani pasażerowie zdają się szukać zajęcia, które umiliłoby im ten "autobusowy" czas. Wiele osób czyta książki, inny zatopieni są w grze na telefonach komórkowych, a jeszcze inni postanawiają nawiązać nowe znajomości. Nierzadko zdarzają się pasażerowie o bardziej wybujałej wyobraźni, którzy uciekają się do raczej niestandardowych zachowań jak na publiczny środek transportu. Najdziwniejsze rzeczy mają miejsce w night buses, które kursują w godzinach gdy dzienne autobusy i metro są nieczynne. Jedna z moich pierwszych podróży nocnym autobusem z Trafalgar Square utkwiła mi szczególnie w pamięci. 
Zadowolona, że udało mi się znaleść wolne miejsce usiadłam wygodnie na siedzeniu w tylnej części autobusu. Zdjęłam moje buty żeby dać trochę odpocząć moich zmęczonym stopom, które spędziły większość wieczoru na tańcach w trochę przyciasnych szpilkach. Szybko moją uwagę przykuła grupa chłopaków rozmawiających głośno po rosyjsku. Nalewali oni sobie wódkę z litrowej butelki do plastikowych kubków, co mnie nawet bardzo nie zdziwiło bo nocne autobusy przepełnione są mniej lub bardziej pijanymi imprezowiczami wracającymi z nocnych klubów w centrum miasta. To, co było raczej niezwyczajnym widokiem, to był słoik z kiszonymi ogórkami w ręku jednego z Rosjan, które szybko były pochłaniane przez jego towarzyszy. Po drugiej stronie autobusu zauważyłam grupkę młodych, prawdopodobnie jeszcze niepełnoletnich Angielek, które próbowały utrzymać równowagę stojąc na niebotycznie wysokich szpilkach. W ich butelkach po Pepsi znajdował się jakiś płyn w jasnym kolorze, który napewno nie był tylko sokiem jabłkowym. Dziewczyny szybko znalazły pomysł na uatrakcyjnienie podróży, nie tylko sobie, ale też reszcie pasażerów i zaczęły po kolei swoich sił jako pole dancers przy jednej z autobusowych rurek. Grupka Rosjan oniemiała z zachwytu wpatrywała się w Angielki wirujące wokół rury. Po chwili wydawało się, że cały autobus zaczął dopingować dziewczynom, które były coraz bardziej zaangażowane w akrobacje. Zwróciło to uwagę kierowcy, który z hinduskim akcentem poinformował przez mikrofon : "Dancing is not allowed in the bus, please return to your seats". Na co pasażerowie parsknęli śmiechem, a Rosjanie zaczęli wygwizdywać nakazy kierowcy.


Innym razem wracając z pracy autobusem zagadnięta zostałam przez młodzieńca, który zajął miejsce obok mnie. Okazało się, że pochodził on z Afryki i przyjechał do Londynu jakieś pół roku temu. Bardzo polubił to miasto i szybko udało mu się dostać pracę. Niestety jakieś miesiąc temu został on zwolniony przez swego niewdzięcznego pracodawcę i po kilku tygodniach został on bezdomnym. Zrobiło mi się go bardzo żal, szczególnie, że wydawał się on być bardzo szczery i miły. Starałam się go jakoś pocieszyć i dałam mu kilka funtów na nocleg w przytułku. Kiedy już zbliżaliśmy się się do mojego końcowego przystanku mój sąsiad zapytał - "Would you mind if I crash at your place for a few days?". Odpowiedziałam, że jest mi bardzo przykro, ale nie mogę mu zaoferować noclegu w moim mieszkaniu. Na co on zaczął nalegać i powiedział, że będzie mu nawet wygodnie spać na podłodze w kuchni albo korytarzu i że może robić mi pranie, sprzątać, gotować i masować stopy z wdzięczności. Przeraziła mnie trochę ta wizja posiadania swego rodzaju "niewolnika". Wyobraziłam sobie nagle miny moich współlokatorów na widok młodego Afrykańczyka śpiącego na podłodze i wykonującego wszystkie prace domowe. Ale znając ich zamiast zrozumiałego oburzenia w takiej sytuacji pewnie by chcieli żebym im go wypożyczyła. Pożegnałam szybko biednego chłopaka i szybko wyskoczyłam z autobusu próbując wyrzucić z głowy moje absurdalne myśli.

czwartek, 5 stycznia 2012

"Przy wigilijnym stole z MacGyver'em" - część 2

Robert był bardzo przystojnym młodym mężczyzną. Wysoki, niebieskooki, z trochę przydługimi lekko kręconymi włosami, wchodząc do salonu spowodował, że na twarzach damskiej części towarzystwa pojawiło się zainteresowanie, któremu towarzyszyło zbyt częste trzepotanie rzęsami. Już po kilku minutach dało się zauważyć, że od Roberta bił chłód i arogancja w sposobie mówienia i zachowania w stosunku do innych, a w szczególności w stosunku do Maćka – współlokatora Bartka i Michała. Dynamika wśród gości zaczęła się stopniowo zmieniać -  rozmowy przycichły, towarzystwo częściowo przeniosło się do kuchni, a napięcie wciąż rosło popychając niewidzialną wskazówkę w kierunku progu, którego przekroczenie nie wróżyło nic dobrego. A o czym mieliśmy się dowiedzieć już wkrótce.
Ja w między czasie postanowiłam zaczerpnąć rześkiego, zimowego powietrza na mikroskopijnym balkonie. Kiedy już zaczęłam drżeć z zimna potupując nogami i szykując się do powrotu do cieplutkiego mieszkania nagle usłyszałam czyjś krzyk z salonu: „Bójka na klatce schodowej”. Lepszego zaproszenia nie było potrzeba. Wszyscy goście nagle wybiegli z mieszkania żeby zobaczyć to niecodzienne widowisko. Naszym oczom ukazał się Robert szarpiący się z Maćkiem, który miał rozkrwawiony nos i rozdartą koszulę. Michał szybko wkroczył do akcji odciągając rozwścieczonego Roberta i wykrzykując do niego „Wynoś się, nie jesteś tu już więcej mile widziany”. Robert tylko wyszarpnął się z uścisku Michała, z ironicznym uśmiechem spojrzał no Bartka, poprawił ręką zburzone włosy i powiedział: „Już mnie tu nie ma, zresztą kto by chciał spędzić wieczór z takimi nudziarzami”. I gdy chcieliśmy już wracać do mieszkania nagle okazało się, że drzwi są zatrzaśnięte, a wszyscy są na zewnątrz. W pośpiechu nikt nie pomyślał żeby przytrzymać drzwi albo zabrać klucze do mieszkania. Nikt nie miał przy sobie telefonu, portfela czy pieniędzy. A większość z nas była bez kurtek i w skarpetkach. Pomyślałam sobie: „To dopiero Wigilia, może powinniśmy poszukać jakiejś stajenki na nocleg, tylko gdzie i jak znaleźć ją w Londynie i to bez butów!.” Zaczęliśmy szukać wspólnie jakiegoś rozwiązania. Ale co tu robić, gdy nie można się z nikim skontaktować, czy wziąć taksówkę do domu, co i tak by nic nie dało bo klucze do mojego mieszkania były w torebce po drugiej stronie drzwi. Sąsiedzi byli nie wzruszeni na nasze błagalne stukanie do drzwi. Albo wyjechali na święta albo po dopiero co zaistniałej bójce pewnie pomyśleli, że lepiej nie wpuszczać do środka tych wandali wykrzykujących coś w barbarzyńskim języku. Bartek i Michał jak zwykle próbowali obrócić wszystko w żart i nawet zaczęli rezerwować sobie miejsca do spania, jeden na wycieraczce a drugi w windzie. Mnie jakoś nie było do śmiechu i gorączkowo próbowałam znaleźć wyjście z tego potrzasku. Nagle nad moja głową rozbłysła żarówka(nie dosłownie, ale tak w przenośni :)). W drzwiach do mieszkania był mały otwór na listy, ale na tyle duży aby można było przez niego włożyć rękę. Niestety, otwór był zbyt daleko od zamka aby nawet orangutan był w stanie go dosięgnąć. Pamiętałam jednak,  że zamek był tak zbudowany, że wystarczyło od środka pociągnąć małą rączkę do siebie aby drzwi się otwarły. Powiedziałam do chłopców: „Chyba wiem jak otworzyć te drzwi, potrzebuję tylko jakiegoś patyka o mniej więcej pół metra długości”. No co Michał opowiedział „Jak ci się to uda to ty jesteś MacGyver”. W mojej opinii plan otworzenia drzwi wydawał się osiągalny. Tylko gdzie znaleźć jakiś patyk? Chłopcy wyruszyli więc w poszukiwanie magicznej różdżki, a raczej magicznego patyka :). Szybko jednak wrócili zmarznięci na kostkę bez patyka, ale za to z miotłą sąsiada, który zostawił ją na korytarzu. Kij od miotły musieliśmy złamać na pól gdyż był za długi. Możecie mi uwierzyć albo nie, ale tylko po dwóch próbach udało mi się otworzyć drzwi przez otwór na listy przy pomocy kija od szczotki. Temu niecodziennemu otwarciu drzwi towarzyszyły oklaski i pogwizdywania gości, którzy spiesznie tłoczyli się do salonu. Przez resztę wieczoru nazwana byłam MacGyverką co dało mi tzw. confidence boost na najbliższych kilka tygodni. Bo ile razy w życiu udaje nam się być bohaterem z naszego ulubionego serialu, którego podziwialiśmy przez całe dzieciństwo?
Po nocy przespanej w fotelu (kanapa już była zajęta przez Monikę i Asię) wracałam następnego poranka do domu. Czekając na windę kontem oka zauważyłam sąsiada stojącego przed drzwiami jego mieszkania, drapiącego się w głowę i mamroczącego do siebie „Where the hell is this bloody broom?”.

niedziela, 25 grudnia 2011

"Przy wigilijnym stole z MacGyver'em" - część 1

Dzisiejszego poranka dom wydaje się być dziwnie uśpiony i spokojny, a jeszcze wczoraj przepełniony był zgiełkiem i gorączką przygotowań do Wigilijnej wieczerzy . Postanowiłam wykorzystać tą anielską ciszę i opowiedzieć  Wam o moich pierwszych Świętach Bożego Narodzenia w Londynie, które przyniosły więcej niespodzianek niż bym tego oczekiwała i nie chodzi mi tutaj o prezenty pod choinką czy o psa sąsiadki przemawiającego ludzkim głosem, ale o dziwny zbieg zdarzeń, przez który znalazłam się tamtego wigilijnego wieczoru w nie lada tarapatach.
Myślałam, że moje pierwsze Xmas poza gronem rodzinnym będą smutne, i  że spędzę je słuchając kolęd i pochlipując nad mierną wersją sernika mojej mamy, który upiekłam w próbie przywołania przedświątecznej atmosfery, a która zawsze kojarzyła mi się z pieczeniem ciast. Ich woń leniwie rozlewała się po całym domu przyjemnie drażniąc nozdrza domowników zapachem olejku migdałowego, suszonej skórki pomarańczowej i wanilii. Makowce mojej mamy to najlepsze makowce na całym świecie i niech mi nikt nawet nie próbuje mówić, że jest inaczej, i że gdzieś w Wiedniu istnieje cukiernia szczycąca  się mianem posiadania najlepszej receptury na poppy seed cake. Sekretem mojej mamy jest pieczołowicie przygotowywana, cudowna, wilgotna masa makowa. Mak najpierw moczony jest przez co najmniej kilka godzin w mleku, następnie  ucierany z cukrem i żółtkami w makutrze, a na końcu łączony z miodem, bakaliami i pianą z ubitych białek.
Ta chmurna wizja samotnych i tęsknych Świąt została rozwiana dzięki zaproszeniu na wigilijną kolację w Polskim gronie, zorganizowaną przez Michała i Bartka – dobrych przyjaciół mojego brata z czasów studenckich, którzy tak jak ja postanowili spróbować szczęścia w Londynie. Michał i Bartek przypominali mi zawsze „dwóch takich co ukradli księżyc” i choć nie byli w żaden sposób ze sobą spokrewnieni to istniała pomiędzy nimi braterska więź, która sprawiała, że byli oni nierozłączni już od od podstawówki . Ta sama szkoła średnia, te same studia, a później wyjazd na Wyspy. Obaj również posiadali barwne osobowości dowcipnisiów i psotników, ale pełne ciepła i życzliwości.
Muszę przyznać, że byłam bardzo zaskoczona, gdy weszłam do salonu chłopców, gdzie przygotowana była kolacja wigilijna. Znając zdolności kulinarne Michała i Bartka myślałam, że zostanę ugoszczona jakimś daniem z mikrofalówki i konserwami, a tu jak się okazało myliłam się bardzo. Ogromny stół wypełniony był po brzegi polskimi tradycyjnymi daniami – karp, kapusta z grzybami, pierogi ... A w kącie salonu stała piękna żywa choinka, przystrojona co prawda tylko w światełka i zawieszone na niteczkach pocztówki, ale jakże piękna i cudnie pachnąca lasem. Bałam się zapytać pochodzenie tej choinki, ale nie zdziwiłabym się, gdyby następnego dnia w porannych BBC news podano do wiadomości, że z Hyde Park’u zaginął ulubiony świerk Królowej i że sprawcy tego wandalizmu są wciąż nieznani i poszukiwani przez policję.
Do wigilijnej wieczerzy zasiedliśmy wraz z pierwszą gwiazdką jak tradycja nakazuje. I jakże było miło i gwarnie, gdy wszyscy łamaliśmy się opłatkiem. Pomyślałam wtedy z rozczuleniem, że garstka tych Polaków, z których połowa jeszcze rok temu nie była mi wogóle znana, okazała się być dla mnie w tamten Wigilijny wieczór rodziną połączoną przez los tu we wschodnim Londynie z dala od polskiego rodzinnego domu.Niestety ta świąteczna atmosfera nie trwała zbyt długo i rozproszona została przez zawitanie ostatniego spóźnionego gościa, który przywiódł ze sobą czarne chmury, które szybko zawisły nad wigilijnym stołem.
c.d.n

środa, 14 grudnia 2011

„Kolacja pod żyrandolem”

Minął już prawie tydzień, a Mark wciąż nie dawał znaku życia. Nie dzwonił, nie wysyłał SMS-ów, a to znaczy, że he was just not that in to me, jak mówi tytuł filmu z Jenifer Aniston. Myślałam „Może jednak nie  jestem w jego typie, albo mój łamany angielski zniechęcił go do dalszej znajomości”. Zaczęłam nawet obwiniać naszą reprezentację w piłce nożnej: „Gdyby „nasi” byli równie dobrzy jak Brazylijczycy to na pewno by zadzwonił”. Już właściwie straciłam nadzieję, że jeszcze kiedyś go zobaczę, bo każda z nas wie, że jeśli chłopak się nie odezwie po pierwszym spotkaniu w ciągu tygodnia to szanse są raczej znikome, że któregoś dnia pojawi się niespodziewanie pod naszym oknem w romantycznej scenerii, skąpany w blasku księżyca wyśpiewując serenady o niekończącej się i bezgranicznej miłości. Dlatego byłam bardzo zaskoczona, gdy dostałam SMS-a od Mark’a, w którym przepraszał za to że tak długo się nie odzywał i że spowodowane było to jego nierozgarnięciem. Podobno zapomniał zabrać ze sobą komórkę na wyjazd do rodziców i przez cały tydzień spędzony w Leicester nie mógł się ze mną skontaktować. Hmmm.
Mark okazał się być bardzo miłym i interesującym young professional, który cierpliwie wysłuchiwał moich historii ze śmiejącymi się oczami i nigdy nie okazywał żadnego znudzenia czy frustracji spowodowanej moimi pomyłkami i pauzami potrzebnymi na wyszukanie, odpowiedniego angielskiego słowa, które przecież było na końcu mojego języka, ale zawsze jakoś broniło się przed wydostaniem się z moich ust. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że Mark nawet polubił tę „odmienność i mówił, że tak jest nawet ciekawiej bo to co mówię nie jest oczywiste i słuchanie mnie to jak rodzaj gry, w której trzeba rozszyfrować moje myśli, bo sformułowania, których używam są zrozumiałe, ale nie zawsze poprawne czy najlepiej pasujące do sytuacji. Ja za to czerpałam dużą przyjemność z możliwości wyrażania swoich myśli w obcym języku i satysfakcję z faktu, że lata zakuwania angielskiego w szkole wreszcie się przydają. Spędziliśmy wiele godzin z Markiem na rozmowach pijąc kawę lub sącząc mochito, którego zapach mięty cudownie mieszał się ze słodkością brązowego cukru i ciepłem rumu.
Mark wiele razy wspomniał, że chętnie poznałby moich współlokatorów i zobaczył gdzie mieszkam no i oczywiście nie może się doczekać kiedy ugotuję dla niego  jedną z tych pysznych polskich potraw, o których tyle słyszał. Odwlekałam ten moment tak długo jak mogłam  bo bardzo wstydziłam się zaprosić go do mojego mieszkania, które dzieliłam z kilkoma innymi współlokatorami. Z braku środków finansowych i faktu, że wynajem mieszkania w Londynie jest bardzo drogi musiałam się zadowolić raczej obskurnym pokojem w mieszkaniu we wschodnim Londynie, w którym kolor ścian był raczej niekreślony, ale najbardziej przypominający szaro-bury odcień, który kiedyś może był bielą, ale nie odświeżany od lat i zmieszany z kurzem przybrał ten przygnębiający kolor. Łazienka była w tragicznym stanie i przypominała toaletę na syberyjskim dworcu kolejowym (trochę przesadzone, ale nie bardzo ;)). I jedną z bardziej irytujących mnie rzeczy w tym mieszkaniu było to, że nasz landlord (właściciel mieszkania) nie chciał zainwestować w żyrandole. Z sufitu po prostu zwisały smutne żarówki na krótkim drucie, dając wrażenie jakby to mieszkanie było jeszcze w stanie surowym, jednak w tym samym czasie było zaskakująco zniszczone.  W końcu jednak zgodziłam się i zaprosiłam Mark’a na kolację i trochę zawstydzona powiedziałam mu dlaczego byłam niechętna przygotować dla niego kolacje u mnie. Mark tylko się roześmiał i powiedział, że to mu nie przeszkadza i że on będąc studentem pracował raz podczas wakacji we Francji i był zmuszony do spania z kolegami w namiocie, gdyż nie stać ich było na hotel. To trochę mnie pocieszyło, ale dołożyłam wiele starań aby jakoś upiększy to nasze mieszkanie.  Jedną z rzeczy, które miały temu pomóc to żyrandole z kolorowego, ozdobnego papieru, takiego który często możecie znaleźć w pudełku lub torebce z prezętem. Muszę przyznać, że byłam bardzo zadowolona ze swojego dzieła i od razu wydało mi się, że pierwszy raz poczułam się trochę jak w domu.
No kolację postanowiłam przygotować wedle Mark’a życzenia polskie specjały:  na pierwsze danie  żurek z polską kiełbasą, a na drugie placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym.  Z pierwszym daniem nie było żadnego problemu gdyż wszystkie składniki udało mi się znaleźć w polskim sklepie,  ale z drugim nie było tak łatwo. Okazało się że nie mogłam znaleźć kwaśnej śmietany do sosu pieczarkowego w pobliskim supermarkecie. Wydawało mi się, że powinnam szukać czegoś o nazwie sauer cream, ale nic  takiego nie istaniało w dziale dairy. Długo się musiałam natłumaczyć sprzedawczyni zanim ta w końcu powiedziała, że to czego potrzebuję nazywa się créme fraiche. Zastanawiałam się dlaczego nie nazwą tego po prostu souer cream co na pewno zaoszczędziłoby wielu obcokrajowcom zdezorientowania w dziale nabiałów. Jednakże musze przyznać, że jakże romantyczniej i wyrafinowaniej brzmi francuskie créme fraiche. Czy mąż lub chłopak ośmieliłby się grymasić słysząc: „Kochanie, dzisiaj na kolację mamy placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym à la créme fraiche”? Nie sądzę.
Mark pojawił się o czasie z butelką czerwonego wina, czego wymagają dobre angielskie maniery. Bardzo szybko oprowadziłam go po naszym mieszkaniu omijając oczywiście łazienkę i modląc się w duchu, żeby nie musiał z niej skorzystać podczas tej wizyty, a najlepiej żadnej  z wizyt. Gdy zasiedliśmy do stołu moje zdenerwowanie trochę minęło i emocje opadły. Pomyślałam: „Nie jest tak źle, ani uciekł ani nie zaproponował pójścia do restauracji”. Żurek bardzo smakował Mark’owi i nawet poprosił o przepis, ale chyba tylko z grzeczności bo sam kiedyś przyznał, że jedyną rzeczą jaką umie ugotować to scrambled eggs i to nie zawsze mu się udaje. Kiedy Mark poprosił o jakiś napój do pica postanowiłam nalać mu soku pomarańczowego, który kupiłam tamtego popołudnia w pobliskim sklepiku. Gdy zaczęliśmy go pic ku mojemu przerażeniu zoriętowałam się, że nie był to zwykły sok bo był bardzo mocny i strasznie kwaśny. Nie wiedziałam czy mam coś powiedzieć czy może rzeczywiście tak powinien samkować ten juice i może Anglicy piją takie paskudztwo. W końcu np jedzą marmite, którego podejrzewam mój pies Borys by nie tknął nawet po kilku dnach głodówki. Postanowiłam nic nie mówić jako, że Mark również nic nie mówił, ale zdawało mi się że trochę dziwnie przełknął pierwszy łyk ze swojej szklanki. Jednak po drugim łyku nie byłam w stanie pić  więcej i tylko powiedziałam: „Don’t you think that it tastes a bit funny? ”. Na co Mark opowiedział, że wydaje mu się, że to nie jest  sok ale skoncentrowany syrop o smaku  pomarańczowym, który normalnie się rozpuszcza z wodą i który nazywa się Squash. A ja po prostu myślałam, ż Squash to była marka soku pomarańczowego ....opssss. To byłoby zbyt piękne gdyby ta kolacja przebiegła bezproblemowo. Do drugiego dania podałam już Squash z dodatkiem wody :). Mark naprawdę polubił placki ziemniaczane i zjadł ich dwie porcje. Na deser mieliśmy  lody waniliowe. Waniliowe bo to klasyczny smak, który każdy lubi. I kiedy myślałam już, że kolacja była bardzo udana i że historia Squash’a poszła już w niepamięć  Mark nagle spojrzał w górę i zaczął się przygląda żyrandolowi. Ja wstrzymałam oddech i zmarszczyłam brwi i wydawało mi się, że może uda mi się siłą woli, telepatycznie zmienić jego obiekt zainteresowania. Kiedy już moje policzki zaczęły przybierać czerwono-bordowego koloru (nie wiem czy ze wstydu czy może z braku powietrza) Mark zapytał wskazując palcem na wiszący nad naszymi głowami żyrandol  „Did you make it” i kiedy przygotowywałam się do odpowiedzi na jego pierwsze pytanie Mark zadał drugie: „Can I use your bathroom?”.

niedziela, 11 grudnia 2011

„First Night Out in Soho”

Mark’a poznałam kilka tygodni po moim przyjeździe do Londynu w jednym z nocnych klubów na Soho. Dzielnicy w centrum Londynu znanej z bujnego nocnego życia i niezliczonych atrakcji, takich jak trendy restaurants, pubs, gay clubs and sex shops, z których wrząca atmosfera wprost wylewa się na ulice. Tutaj możecie spotkać wysokie, smukłe panie, przechadzające się po krętych uliczkach i bujające ponętnie swymi wąskimi biodrami, które po bliższym przyjrzeniu się, okazują się być z Marsa, a nie z Wenus. Powierzchnia Soho przypomina kształtem rąb, zamknięty pomiędzy czterema stacjami metra: Oxford Circus, Piccadilly Circus, Leicester Square i Tottenham Court Road. Z każdej z tych stacji w łatwy sposób zdołacie się dostać na Soho, jednak ja najbardziej lubię zaczynać moją wycieczkę po tym dystrykcie od Leicester Square, które jest popularnym miejscem spotkań z przyjaciółmi lub na pierwsza randkę. Stąd jesteście już tylko o krok od Soho. Musicie tylko przedostać się przez gwarne uliczki Chinatown, które dla mnie jest zawsze niesamowitym doznaniem. Jest to jakby przeniesienie się do zupełnie innej rzeczywistości, a nie tylko przekroczenie kilku ulic. Wszystko tutaj pobłyskuje w kolorach złota i czerwieni, a nad głowami przechodniów zawisa pajęczyna chińskich lampionów rzucających ciepłe światło, które miesza się z elektrycznymi błyskami neonów tutejszych restauracji. Ich specjalnością są: Peking Duck (grillowana kaczka serwowana na cieniutkich naleśniczkach ze smakowitym sweet bean sauce) i moje ulubione dim sum (maleńkie zawiniątka wykonane ze delikatnego ciasta i wypełnione przeróżnorodnymi smakołykami, takimi jak misternie przyprawione warzywa, kurczak czy owoce morza, które następnie są gotowane na parze). Po przekroczeniu Shaftesbury Avenue jesteście już na Soho i możecie wreszcie zacząć odkrywać uroki tego ekscytującego miejsca, jakiego nie znajdziecie nigdzie indziej w Londynie. I nie bójcie się zgubić w plątaninie małych uliczek. Czasami to jest najlepszy sposób aby odkrywać nowe zakątki. Może nawet uda wam się odnaleźć Poland Street, która podobno została tak nazwana ku pamięci zwycięstwa Jana Sobieskiego nad Turkami w  1683 r.
Moja pierwsza rozmowa z Mark’iem nie należała do najbardziej interesujących ponieważ w klubie było bardzo głośno i nie mogłam zrozumieć połowy z tego co Mark do mnie mówił, a raczej wykrzykiwał. Fakt, że Mark był w zaawansowanym stanie upojenie alkoholowego również nie był pomocny (tak na marginesie to normalny stan dla wielu młodych Anglików i Angielek w piątkowy wieczór). Mark także miał problemy z interpretacją mojego akcentu i gdy powiedziałam mu, że jestem from Poland on odrzekł:  That’s great, you have fantastic football team”. W tym momencie pomyślałam sobie: ”Coś tu się nie zgadza. Musiał chyba zrozumieć, że jestem z Brazylii a nie z Polski ( i nie chciałabym tu urazić naszej polskiej reprezentacji w piłce nożnej , ale bądźmy szczerzy żaden Anglik nie nazwałby „naszych” fantastyczną drużyną). Jak później się okazało Mark zrozumiał, że jestem from Holland,  a nie from Poland.  Tuż przed rozstaniem i powrotem do domu wymieniliśmy z Mark’iem nasze numery telefonów i chociaż nie spędziliśmy wiele czasu razem tego wieczoru, a nasza rozmowa była daleka od porywającej to byłam szczęśliwa, że jestem już w stanie nawiązać nowe znajomości pomimo bariery językowej, uczucia obcości i zagubienia w tym wielkim mieście.  

środa, 7 grudnia 2011

"Początki"

Popychana chęcią tworzenia i podzielenia się z innymi moimi doświadczeniami z Londynu  postanowiłam założyć ten blog.
Moje początki w Londynie były wielką ekscytującą przygodą, jednakże nie pozbawioną wielu trudności i  rozczarowań. Pamiętam jak dziś ten dzień, 6 lat temu, kiedy to po długiej podróży z Polski znalazłam się na Victoria Station, pełna nadziei i oczekiwań, patrząca z lekkim strachem w nieznaną przyszłość, która czekała na mnie w tej ogromnej metropolii. Myślałam sobie wtedy: „To jest twoja szansa w wielkim świecie. Nie masz nic do stracenie. Go girl!”  
Wile razy wracam do tego momentu i zastanawiam się co by było gdybym była bardziej przygotowana do tego wyjazdu, gdybym wiedziała więcej o tutejszej kulturze i zwyczajach, znała lepiej angielski i była bardziej zaznajomiona z tym miastem i jego urokami? Czy wtedy moje życie potoczyło by się inaczej? Czy zawiązałabym te same przyjaźnie ? Czy moja kariera zawodowa podążyłaby tym samym torem? Tego nigdy się nie dowiem,  jednakże te doświadczenia i wiedza którą teraz posiadam z pewnością pomogłyby mi uporać się lepiej z napotkanymi przeszkodami i oszczędziłyby mi wielu łez i frustracji. I jeśli znajdzie się choćby jedna osoba, która po przeczytaniu mojego blogu zdoła uniknąć tych samych błędów, które ja popełniłam lub znajdzie pociesznie wiedząc, że nie jest sama w swych zmaganiach w Londynie, to będę uważać, że ten blog był wart zachodu :).
So let’s begin!