Minął już prawie tydzień, a Mark wciąż nie dawał znaku życia. Nie dzwonił, nie wysyłał SMS-ów, a to znaczy, że he was just not that in to me, jak mówi tytuł filmu z Jenifer Aniston. Myślałam „Może jednak nie jestem w jego typie, albo mój łamany angielski zniechęcił go do dalszej znajomości”. Zaczęłam nawet obwiniać naszą reprezentację w piłce nożnej: „Gdyby „nasi” byli równie dobrzy jak Brazylijczycy to na pewno by zadzwonił”. Już właściwie straciłam nadzieję, że jeszcze kiedyś go zobaczę, bo każda z nas wie, że jeśli chłopak się nie odezwie po pierwszym spotkaniu w ciągu tygodnia to szanse są raczej znikome, że któregoś dnia pojawi się niespodziewanie pod naszym oknem w romantycznej scenerii, skąpany w blasku księżyca wyśpiewując serenady o niekończącej się i bezgranicznej miłości. Dlatego byłam bardzo zaskoczona, gdy dostałam SMS-a od Mark’a, w którym przepraszał za to że tak długo się nie odzywał i że spowodowane było to jego nierozgarnięciem. Podobno zapomniał zabrać ze sobą komórkę na wyjazd do rodziców i przez cały tydzień spędzony w Leicester nie mógł się ze mną skontaktować. Hmmm.
Mark okazał się być bardzo miłym i interesującym young professional, który cierpliwie wysłuchiwał moich historii ze śmiejącymi się oczami i nigdy nie okazywał żadnego znudzenia czy frustracji spowodowanej moimi pomyłkami i pauzami potrzebnymi na wyszukanie, odpowiedniego angielskiego słowa, które przecież było na końcu mojego języka, ale zawsze jakoś broniło się przed wydostaniem się z moich ust. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że Mark nawet polubił tę „odmienność” i mówił, że tak jest nawet ciekawiej bo to co mówię nie jest oczywiste i słuchanie mnie to jak rodzaj gry, w której trzeba rozszyfrować moje myśli, bo sformułowania, których używam są zrozumiałe, ale nie zawsze poprawne czy najlepiej pasujące do sytuacji. Ja za to czerpałam dużą przyjemność z możliwości wyrażania swoich myśli w obcym języku i satysfakcję z faktu, że lata zakuwania angielskiego w szkole wreszcie się przydają. Spędziliśmy wiele godzin z Markiem na rozmowach pijąc kawę lub sącząc mochito, którego zapach mięty cudownie mieszał się ze słodkością brązowego cukru i ciepłem rumu.
Mark wiele razy wspomniał, że chętnie poznałby moich współlokatorów i zobaczył gdzie mieszkam no i oczywiście nie może się doczekać kiedy ugotuję dla niego jedną z tych pysznych polskich potraw, o których tyle słyszał. Odwlekałam ten moment tak długo jak mogłam bo bardzo wstydziłam się zaprosić go do mojego mieszkania, które dzieliłam z kilkoma innymi współlokatorami. Z braku środków finansowych i faktu, że wynajem mieszkania w Londynie jest bardzo drogi musiałam się zadowolić raczej obskurnym pokojem w mieszkaniu we wschodnim Londynie, w którym kolor ścian był raczej niekreślony, ale najbardziej przypominający szaro-bury odcień, który kiedyś może był bielą, ale nie odświeżany od lat i zmieszany z kurzem przybrał ten przygnębiający kolor. Łazienka była w tragicznym stanie i przypominała toaletę na syberyjskim dworcu kolejowym (trochę przesadzone, ale nie bardzo ;)). I jedną z bardziej irytujących mnie rzeczy w tym mieszkaniu było to, że nasz landlord (właściciel mieszkania) nie chciał zainwestować w żyrandole. Z sufitu po prostu zwisały smutne żarówki na krótkim drucie, dając wrażenie jakby to mieszkanie było jeszcze w stanie surowym, jednak w tym samym czasie było zaskakująco zniszczone. W końcu jednak zgodziłam się i zaprosiłam Mark’a na kolację i trochę zawstydzona powiedziałam mu dlaczego byłam niechętna przygotować dla niego kolacje u mnie. Mark tylko się roześmiał i powiedział, że to mu nie przeszkadza i że on będąc studentem pracował raz podczas wakacji we Francji i był zmuszony do spania z kolegami w namiocie, gdyż nie stać ich było na hotel. To trochę mnie pocieszyło, ale dołożyłam wiele starań aby jakoś upiększy to nasze mieszkanie. Jedną z rzeczy, które miały temu pomóc to żyrandole z kolorowego, ozdobnego papieru, takiego który często możecie znaleźć w pudełku lub torebce z prezętem. Muszę przyznać, że byłam bardzo zadowolona ze swojego dzieła i od razu wydało mi się, że pierwszy raz poczułam się trochę jak w domu.
No kolację postanowiłam przygotować wedle Mark’a życzenia polskie specjały: na pierwsze danie żurek z polską kiełbasą, a na drugie placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym. Z pierwszym daniem nie było żadnego problemu gdyż wszystkie składniki udało mi się znaleźć w polskim sklepie, ale z drugim nie było tak łatwo. Okazało się że nie mogłam znaleźć kwaśnej śmietany do sosu pieczarkowego w pobliskim supermarkecie. Wydawało mi się, że powinnam szukać czegoś o nazwie sauer cream, ale nic takiego nie istaniało w dziale dairy. Długo się musiałam natłumaczyć sprzedawczyni zanim ta w końcu powiedziała, że to czego potrzebuję nazywa się créme fraiche. Zastanawiałam się dlaczego nie nazwą tego po prostu souer cream co na pewno zaoszczędziłoby wielu obcokrajowcom zdezorientowania w dziale nabiałów. Jednakże musze przyznać, że jakże romantyczniej i wyrafinowaniej brzmi francuskie créme fraiche. Czy mąż lub chłopak ośmieliłby się grymasić słysząc: „Kochanie, dzisiaj na kolację mamy placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym à la créme fraiche”? Nie sądzę.
Mark pojawił się o czasie z butelką czerwonego wina, czego wymagają dobre angielskie maniery. Bardzo szybko oprowadziłam go po naszym mieszkaniu omijając oczywiście łazienkę i modląc się w duchu, żeby nie musiał z niej skorzystać podczas tej wizyty, a najlepiej żadnej z wizyt. Gdy zasiedliśmy do stołu moje zdenerwowanie trochę minęło i emocje opadły. Pomyślałam: „Nie jest tak źle, ani uciekł ani nie zaproponował pójścia do restauracji”. Żurek bardzo smakował Mark’owi i nawet poprosił o przepis, ale chyba tylko z grzeczności bo sam kiedyś przyznał, że jedyną rzeczą jaką umie ugotować to scrambled eggs i to nie zawsze mu się udaje. Kiedy Mark poprosił o jakiś napój do pica postanowiłam nalać mu soku pomarańczowego, który kupiłam tamtego popołudnia w pobliskim sklepiku. Gdy zaczęliśmy go pic ku mojemu przerażeniu zoriętowałam się, że nie był to zwykły sok bo był bardzo mocny i strasznie kwaśny. Nie wiedziałam czy mam coś powiedzieć czy może rzeczywiście tak powinien samkować ten juice i może Anglicy piją takie paskudztwo. W końcu np jedzą marmite, którego podejrzewam mój pies Borys by nie tknął nawet po kilku dnach głodówki. Postanowiłam nic nie mówić jako, że Mark również nic nie mówił, ale zdawało mi się że trochę dziwnie przełknął pierwszy łyk ze swojej szklanki. Jednak po drugim łyku nie byłam w stanie pić więcej i tylko powiedziałam: „Don’t you think that it tastes a bit funny? ”. Na co Mark opowiedział, że wydaje mu się, że to nie jest sok ale skoncentrowany syrop o smaku pomarańczowym, który normalnie się rozpuszcza z wodą i który nazywa się Squash. A ja po prostu myślałam, ż Squash to była marka soku pomarańczowego ....opssss. To byłoby zbyt piękne gdyby ta kolacja przebiegła bezproblemowo. Do drugiego dania podałam już Squash z dodatkiem wody :). Mark naprawdę polubił placki ziemniaczane i zjadł ich dwie porcje. Na deser mieliśmy lody waniliowe. Waniliowe bo to klasyczny smak, który każdy lubi. I kiedy myślałam już, że kolacja była bardzo udana i że historia Squash’a poszła już w niepamięć Mark nagle spojrzał w górę i zaczął się przygląda żyrandolowi. Ja wstrzymałam oddech i zmarszczyłam brwi i wydawało mi się, że może uda mi się siłą woli, telepatycznie zmienić jego obiekt zainteresowania. Kiedy już moje policzki zaczęły przybierać czerwono-bordowego koloru (nie wiem czy ze wstydu czy może z braku powietrza) Mark zapytał wskazując palcem na wiszący nad naszymi głowami żyrandol „Did you make it” i kiedy przygotowywałam się do odpowiedzi na jego pierwsze pytanie Mark zadał drugie: „Can I use your bathroom?”.